Miłosz Jańczyk to człowiek-orkiestra w Sandecji Nowy Sącz. Zaczynał od kibica, potem odpowiadał za wiele kluczowych kwestii w klubie, w którego strukturach działa od 16 lat. Trudno dziś wyobrazić sobie bez niego Sandecję.
Tacy ludzie to skarb klubów. Ale też często postaci niedoceniane. Dopiero z czasem okazuje się, jaką realną wartość stanowią. Niemierzalną pieniędzmi. O Miłoszu Jańczyku można powiedzieć, że wniósł Sandecję na inny poziom medialny. Stworzył telewizję, dziś flagowy produkt klubu z Nowego Sącza. Jednak zanim stał się "okiem" i "obrazem" nowosądeckich "bianconerich", by kolejno pełnić różne zadania, wyruszył w kibicowski szlak za swoim ukochanym zespołem.
- W podstawówce większość moich kolegów interesowało się piłką. Zawsze w poniedziałek kupowaliśmy w kiosku "Tempo" i przeglądaliśmy wyniki Sandecji. Przed, po lekcjach czytaliśmy. Do szkoły chodziliśmy cały czas z piłką. Zaczynałem jako kibic Sandecji w latach 90-tych. Pierwsze moje wyjście na mecz zorganizowane przez kibiców Sandecji, miało miejsce przy okazji spotkania ze Świniarskiem, oddalonego jakieś sześć kilometrów od Nowego Sącza. Na ten pieszy wyjazd ruszyliśmy sporą grupą. Rok 1997. Fajne czasy, bo w 3. i 4. lidze nie musieliśmy jeździć daleko, graliśmy bowiem z okolicznymi wioskami. Wkręciłem się w ten świat i zostałem w nim do teraz - wspomina Jańczyk.
Kibicowska dusza została i zapewne zostanie w nim na zawsze. Dzięki temu nie miał problemów, kiedy na początku swojej innej drogi związanej z Sandecją, pracował za darmo. - W 2004 roku stworzyłem pierwszą stronę internetową o Sandecji. Zauważyłem, że brakuje informacji o moim klubie - a wtedy internet w Polsce jeszcze raczkował - i że warto mieć swoje miejsce w sieci, w którym takowe informacje się pojawią. Do tej pory całą naszą wiedzę na temat Sandecji opieraliśmy na prasie papierowej. Ze swoim pomysłem wybrałem się do klubu. Zaproponowałem im współpracę na zasadzie wolontariatu. To była 3 liga, o żadnych pieniądzach z tego tytułu nie mogło być mowy. Przecież nie było wówczas środków na wodę, to co dopiero na nowego pracownika? Stronę prowadziłem charytatywnie do 2010 roku. Wtedy awansowaliśmy do 1 ligi no i dostałem pierwszą umowę. Niewielkie pieniądze, ale starczyło na paliwo - opowiada.
W 2011 roku Jańczyk rozwinął swoją działalność w Sandecji o serwis Sandecja TV. - Piłkarska Polska szła właśnie w kierunku klubowych telewizji. Górnik Zabrze, Korona Kielce, Arka Gdynia. W zasadzie to na Arce TV się wzorowałem, tworząc serwis. Z "Puchą" (Michał Puszczewicz) poznaliśmy się na meczu w Gdyni. Pojechałem tam filmować mecz. Utrzymujemy kontakt, odwiedzamy się. Nasze córki się zaprzyjaźniły - przyznaje.
Jeszcze wcześniej z inicjatywy Jańczyka powstało Stowarzyszenie Kibiców Sandecji. - Byłem też przez kilka lat prezesem. Pierwszym. Wciąż w KRS-ie widnieje moje mieszkanie jako miejsce siedziby stowarzyszenia. Obecnie nic ze stowarzyszeniem nie mam wspólnego. A wówczas? Trochę się człowiek najeździł. Pełniąc obowiązki prezesa, musiałem zadbać o jak najlepsze warunki wyjazdu dla naszych kibiców. My jako stowarzyszenie to wszystko organizowaliśmy. Do mnie należały więc organizacja i cała logistyka. A że nie mieliśmy lokalu, to zaproponowałem swój adres domowy - cofa się pamięcią do przeszłości.
W tym samym czasie, gdy rozwijała się Sandecja TV, został operatorem... telewizji Orange Sport, która transmitowała mecze Fortuna 1 Ligi. - Telewizja Orange Sport do Nowego Sącza zawsze przysyłała operatora z Krakowa. Jeden z meczów filmowaliśmy równocześnie - ten operator i ja na swoje potrzeby. Chciałem mieć materiały na stronę. Była 90. minuta, wynik 1:1, wszyscy pogodzeni z remisem. I wtem rzut wolny dla nas w okolicach pola karnego. Szybko więc zrobiłem zbliżenie na piłkę. Nasi piłkarze nie czekali aż rywale ustawią mur, bardzo szybko rozegrali akcję. Raz, dwa, trzy, patrzę i gol. Udało mi się nagrać bramkę, podczas gdy operator Orange filmował trybuny, bo potrzebował tego do przebitek. Był przekonany, że akcja zacznie się na gwizdek, nie zdążył złapać momentu - mówi Jańczyk. - Przyjechałem do domu. 22.30, dzwoni telefon. Wyświetla się numer z Warszawy. "Dzień dobry, z tej strony Piotr Paśko z Orange Sport. Czy przypadkiem nie dysponuje pan nagraniem bramki na 2:1?". Wysłałem im FTP-a. Na drugi dzień zadzwonili z pytaniem, czy nie chciałbym im nagrać kolejnego meczu. Przejrzeli moją stronę, spodobała im się jakość naszych materiałów wideo. Od 3. meczu już sam stałem za statywem, nagrywając spotkania dla Orange Sport - tłumaczy.
Nowa rola wymagała od niego uzyskania zezwolenia na prace wysokościowe. - Żeby móc filmować z dachu, musiałem zrobić uprawnienia na pracę powyżej 3,5 metra. Nie było to skomplikowane. Poszedłem do Centrum Medycyny Pracy w Nowym Sączu. W ciągu jednego dnia zrobiłem wszystkie badania. Badało mnie czterech różnych lekarzy. Jeszcze opłata i papier w ręku. Od razu inny wątek: po awansie do ekstraklasy wypadało jakoś urozmaicić nasze materiały wideo. W szybkim tempie rozwijała się technologia filmowania za pomocą dronów, powstawały coraz to nowsze modele tych urządzeń. Postanowiłem robić to zgodnie z prawem, żeby czasem nikt mnie nie przegonił spod stadionu. Uzyskałem licencje, mogłem działać legalnie - podkreśla Jańczyk.
Dwa lata temu nagrywał materiały dla klubowej telewizji ze zgrupowania we Lwowie. Całe to przedsięwzięcie to jedna, wielka anegdota. - Spędziliśmy tam tydzień czasu. W pierwszą stronę stałem na granicy kilka godzin. Jak już przebrnęliśmy ten etap - jechałem razem z Arkadiuszem Aleksandrem [ówczesny dyrektor sportowy Sandecji - przyp. au.] - to z kolei dotarcie do Lwowa zajęło mi sporo czasu. GPS zwariował, mapy Google nie działały, w dodatku był jakiś remont. Błądziliśmy po Lwowie z dobre dwie godziny, aż w końcu znaleźliśmy nasz hotel - przypomina.
Na tym przygody Jańczyka się nie skończyły. - W trakcie zgrupowania musiałem na jeden dzień wrócić do Nowego Sącza. W drodze powrotnej spędziłem na granicy 10-11 godzin. Dramat. Obok mnie siedział Mariusz Gabrych. Na Ukrainie jest przepis, że autokar musi wjechać i wyjechać stamtąd z taką samą liczbą osób. Gabrych dołączył w trakcie obozu, nie mógł więc wracać z drużyną autokarem - dopowiada.
Latem 2018 roku, kilka dni przed prezentacją Sandecji, Jańczyk miał wypadek rowerowy. - Jechałem ścieżką. Przed kładką na rzece nie zauważyłem osoby, która chciała zjechać z kładki. Odbiłem instynktownie w prawo, a że prędkość była dość duża, wpadłem na wielki kamień. Przekoziołkowałem, spadłem na plecy. Coś się stało z nerkami. W szpitalu spędziłem kilka dni - opisuje.
- W Sandecji zajmowałem się prowadzeniem strony, filmowaniem, sporadycznie robiłem zdjęcia, współpracowałem też ze sztabem szkoleniowym. Moje materiały wideo były wykorzystywane w analizie. Rok temu, kiedy wszedł obowiązek posiadania przez kluby rzecznika prasowego, ówczesny prezes zaproponował tę funkcję mi, akurat był wakat na tym stanowisku. Przeżyłem wielu prezesów, jeszcze więcej trenerów i piłkarzy. Dobrze znam klimat szatni Sandecji. Działam tutaj 16 lat. Poznałem kulisy funkcjonowania zespołu - wymienia.
Dziś odpowiedzialny jest także za serwer klubowy. - Mieliśmy dwie poważne awarie. Najpierw po awansie do 2 ligi, gdy dzieliliśmy hosting, okazało się, że mamy za słaby sprzęt, musieliśmy wymienić maszynę na lepszą. Ale nawet lepsza maszyna, wynajęta specjalnie z firmy Gdańsku, nie wytrzymała przeciążenia po awansie do ekstraklasy. Problem trwał dwa, trzy dni. Nie działały poczta, strona. Trochę nad tym główkowaliśmy. Ważne, że moce przerobowe wróciły - śmieje się Jańczyk.
Jańczyk jest ojcem dwóch córek. W zasadzie to trzech... - 12-letnia Amelia oraz 3-letnia Julka - na drugie imię ma Sandecja. Ktoś mógłby pomyśleć, że nazwałem tak córkę, bo awansowaliśmy. Tyle, że Julia urodziła się w listopadzie, awans stał się faktem wiosną. Żona nie miała nic przeciwko imieniu Sandecja. Nawet sama wyszła z taką inicjatywą! - sugeruje człowiek-instytucja w Sandecji, czyli Miłosz Jańczyk. Jedna osoba wielu funkcji.